Z niemieckiej perspektywy niemcy-BRD nie sa niepodleglym panstwem rzadza nim amerykanskie sluzby.
Z polskiej perspektywy polskie instytucje dzialaja na kozysc niemiec.
Zapoznajcie sie prosze najpierw z ta strona
https://forum.wybudzeni.com/index.php?topic=1809.0
ponizsze strony omawiaja sprawe bardziej skrotowo
http://blogmedia24.pl/node/47014
https://pl.wikipedia.org/wiki/Centrala_Badania_Zbrodni_Narodowosocjalistycznych_w_Ludwigsburgu#Kontrowersje_wok.C3.B3.C5.82_instytucji
https://www.wprost.pl/tygodnik/89781/Komisja-zacierania-zbrodni.html
http://stary.naszdziennik.pl/index.php?dat=20100305&typ=po&id=po02.txt
Z polskiej perspektywy polskie instytucje dzialaja na kozysc niemiec.
Zapoznajcie sie prosze najpierw z ta strona
https://forum.wybudzeni.com/index.php?topic=1809.0
ponizsze strony omawiaja sprawe bardziej skrotowo
http://blogmedia24.pl/node/47014
https://pl.wikipedia.org/wiki/Centrala_Badania_Zbrodni_Narodowosocjalistycznych_w_Ludwigsburgu#Kontrowersje_wok.C3.B3.C5.82_instytucji
https://www.wprost.pl/tygodnik/89781/Komisja-zacierania-zbrodni.html
http://stary.naszdziennik.pl/index.php?dat=20100305&typ=po&id=po02.txt
Obecnie juz sie przyjelo ze nazisci to nie niemcy
A moze za pare lat to polacy beda kojazeni z nazizmem.
pare fragmentow z powyzszych stron-
Kolejny skandal w pałacu namiestnikowskim. Prezydent Rzeczypospolitej
Polskiej Bronisław Komorowski wręczył odznaczenia państwowe osobom
zasłużonym dla upowszechniania prawdy o zbrodni katyńskiej. Na długiej
liście znajdujemy :
KRZYŻEM KAWALERSKIM ORDERU ODRODZENIA POLSKI
Pan Witold KULESZA
KRZYŻEM KAWALERSKIM ORDERU ODRODZENIA POLSKI
Pan Witold KULESZA
Niemiecka Centrala w Ludwigsburgu potwierdziła, że otrzymywała oryginały, a nie kopie dokumentów archiwalnych z Polski oraz że działo się to bez podstawy prawnej w postaci umowy polsko-niemieckiej. Prokuratorzy IPN alarmują, że strona niemiecka na podstawie uzyskanych tą drogą akt śledczych masowo uniewinniała sprawców zbrodni wojennych na ludności cywilnej w Polsce, uznając je za "represje usprawiedliwione w warunkach wojny, wymierzone przeciwko partyzantom". Niemiecka Centrala w Ludwigsburgu potwierdziła w liście do IPN, że przez lata otrzymywała z Głównej Komisji Badania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu oryginały dokumentów ze śledztw w sprawie zbrodni. Co więcej - z pisma wynika, że strona polska nie wspominała nigdy o tym, iż oczekuje zwrotu przesłanych akt po zakończeniu postępowania karnego w Niemczech. - Dlatego przekazywaliśmy dokumenty do niemieckich archiwów - wyjaśnia kierownictwo Centrali w Ludwigsburgu. Niemcy poinformowali też, że nie posiadają w archiwach żadnego porozumienia polsko-niemieckiego, które stanowiłoby podstawę przekazywania przez GKBZpNP materiałów śledczych do Niemiec. Na istnienie takiego porozumienia powoływał się publicznie szef pionu śledczego IPN prof. Witold Kulesza. Strona niemiecka zaoferowała IPN pomoc w dotarciu do dokumentów rozsianych po różnych archiwach w Niemczech oraz w uzyskaniu... uwierzytelnionych kserokopii dokumentów. Nasz Dziennik 25.09.2006.
I na koniec za wprost.pl
"
Czy można sobie wyobrazić, że polski wymiar sprawiedliwości gromadzi
dowody zbrodni katyńskiej, a potem wszystkie oryginały oddaje Rosjanom?
A tak się właśnie stało z wieloma kluczowymi dowodami zbrodni
niemieckich popełnionych w Polsce w czasie II wojny światowej. Gdyby
teraz Polska miała się procesować z Niemcami w sprawie odszkodowań
za zbrodnie wojenne, nie bylibyśmy w stanie wielu naszych roszczeń
udowodnić. Dużą część dowodów winy, w tym tysiące oryginałów zeznań
świadków, fotografii i innych materiałów śledczych, dobrowolnie oddano
niemieckim prokuraturom. Teraz nie wiadomo, gdzie są te dokumenty i czy
kiedykolwiek je odzyskamy. To sprawa niebywała, nie mająca precedensu
w żadnym europejskim kraju, szkodząca nie tylko pamięci o zbrodniach,
ale też wizerunkowi Polski jako państwa prawa. Dokumenty przekazywała
najpierw Główna Komisja Badania Zbrodni Hitlerowskich, a później jej
następczyni - działająca przy Instytucie Pamięci Narodowej Główna
Komisja Ścigania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu. Pośrednikiem
między komisją a prokuraturami RFN była tzw. centrala w Ludwigsburgu,
instytucja powołana w celu "poprawy wizerunku" niemieckich organów
ścigania zbrodni wojennych.
Wielka czystka w archiwach
Sprawa przekazywania Niemcom dokumentacji zbrodni wojennych wyszła na jaw przy okazji 65. rocznicy wybuchu wojny. W 2004 r. ówczesny dyrektor IPN prof. Leon Kieres zwrócił się do podległych mu prokuratorów IPN, by przygotowali raport o stanie śledztw w sprawach zbrodni Wehrmachtu popełnionych we wrześniu 1939 r. I wtedy okazało się, że w tysiącach teczek znajdujących się w archiwach IPN brakuje nie tylko oryginałów zeznań czy zdjęć, ale nawet wiarygodnych kopii tych dokumentów. A bez oryginalnych akt zakończenie spraw, czyli ich umorzenie lub wydanie wyroku skazującego, nie jest możliwe. Jak informuje "Wprost" dr Antoni Kura, naczelnik Wydziału Nadzoru nad Śledztwami Głównej Komisji Ścigania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu, takich niezamkniętych postępowań może być nawet 10 tysięcy. Niektóre z nich są bardzo głośne, na przykład sprawa zbrodni niemieckich popełnionych na terenie obozów Gross-Rosen czy Treblinka. W kilkuset przebadanych dotychczas teczkach znaleziono jedynie adnotację: "wysłane do Ludwigsburga".
Zentrale Stelle der Landesjustizverwaltungen w Ludwigsburgu powstała w listopadzie 1958 r., a jej formalnym celem było archiwizowanie akt pohitlerowskich i przekazywanie ich do odnośnych urzędów prokuratury powszechnej. Choć centrala miała mieć charakter tymczasowy, istnieje do dziś i "stanowi urząd wymiaru sprawiedliwości, działający zgodnie z konstytucją" - jak wynika z wykładni niemieckiego Trybunału Konstytucyjnego.
Już wiosną 1959 r. na prośbę centrali w Ludwigsburgu Główna Komisja Badania Zbrodni Hitlerowskich w Polsce zaczęła przekazywać zawartość polskich archiwów partnerom z RFN. Tylko w latach 1965-1989 Polacy przekazali Niemcom 36 tys. protokołów zeznań, 150 tys. fotografii, kilkadziesiąt tysięcy mikrofilmów i 12 tys. kompletów materiałów z prowadzonych śledztw. W zamian strona polska otrzymała z Ludwigsburga... listę polskich gajowych i leśniczych współpracujących z RSHA (Głównym Urzędem Bezpieczeństwa Rzeszy).
Legalne bezprawie
Prof. Witold Kulesza, dyrektor Głównej Komisji Ścigania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu, twierdzi, że istniała podstawa prawna, by przekazywać Niemcom dokumenty. Tą podstawą było porozumienie podpisane między rządami PRL i RFN, stwierdzające, że dostęp do oryginałów naszych akt potrzebny jest Niemcom do skuteczniejszego ścigania za zbrodnie popełnione na terenie Polski. Prokuratorzy pionu śledczego IPN twierdzą tymczasem, że nie ma śladów podpisania takiego porozumienia między rządami. Zresztą zgoda polskiej strony, zważywszy, że RFN była wtedy krajem wrogim PRL ideowo, politycznie i militarnie, wydaje się czymś kuriozalnym. Opinię tę potwierdza znany prawnik, specjalista od spraw polsko-niemieckich, prof. Jan Sandorski z Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza w Poznaniu. Twierdzi on, że nie było żadnego międzyrządowego porozumienia w tej sprawie.
Otrzymane z Polski dokumenty miały służyć uruchomieniu wewnętrznego śledztwa w centrali w Ludwigsburgu, a ponieważ nie miała ona uprawnień prokuratorskich, wysyłano je później, jako podstawę ewentualnych aktów oskarżenia, do urzędów prokuratury powszechnej w miejscu zamieszkania podejrzanych. Pikanterii sprawie dodaje to, że Ludwigsburg ani razu nie wystąpił do żadnego z polskich poszkodowanych o potwierdzenie zeznań czy chociażby złożenie jakichkolwiek wyjaśnień, nie mówiąc o tym, że po wykorzystaniu materiału dowodowego ani jednego z oryginalnych dokumentów nie zwrócono właścicielowi. Zmarły niedawno tropiciel zbrodni hitlerowskich Szymon Wiesenthal nie mógł zrozumieć, jak to się dzieje, że fotografie esesmanów mordujących Polaków, zarejestrowane w aktach GKBZH, są odnajdywane w niemieckich archiwach.
Osobą, która bezpośrednio decydowała o wysyłaniu akt do Niemiec, był nieżyjący już prof. Czesław Pilichowski, wieloletni prezes komisji. O wysyłce akt wiedziało jednak znacznie więcej osób. Niektóre z nich, choćby obecny wiceprezes IPN prof. Witold Kulesza, uważają, że nic złego się nie stało. Dopiero w styczniu 2005 r., po 46 latach ogołacania polskich zbiorów archiwalnych, ktoś zwrócił na to uwagę.
Polski antystandard
Z punktu widzenia polskiego prawa udostępnianie oryginałów akt - co jest skądinąd złamaniem światowego standardu w wymiarze sprawiedliwości - było nie tylko niedbalstwem, ale wręcz bezprawiem. Naruszeniem prawa było chociażby wysyłanie "stronie trzeciej" zeznań, fotografii i innych materiałów dowodowych bez powiadomienia poszkodowanych - ofiar lub ich rodzin. Tym bardziej że bez oryginałów dokumentów skuteczne domaganie się ukarania sprawców nie jest dziś możliwe. Większości dowodów nie da się odtworzyć, a świadkowie tych zdarzeń przeważnie zmarli. Nie wyjdą więc nigdy na jaw okoliczności zamordowania przez Niemców w lipcu 1942 r. jedenastu Polaków w Dmeninie koło Radomska. Podobnie jak okoliczności rozstrzelania dwudziestu Polaków w Olkuszu (w lipcu 1940 r.), kulisy zbrodni popełnionych w obozie jenieckim w Królewcu czy morderstw dokonanych w latach 1943-1945 przez gestapo w Tucholi. Akta tych i tysięcy innych spraw zostały w latach 70. przekazane w całości do Ludwigsburga. Niemieccy prokuratorzy, mający oryginały dowodów zbrodni, mogli przewlekać śledztwa czy opóźniać składanie wniosków. I to robili.
Można zrozumieć, że w PRL władze państwowe nie troszczyły się o elementarny interes ofiar. Dziwi takie postępowanie w III RP. - Polska może być dumna z tego, co zrobiła; otrzymaliśmy za współpracę z Ludwigsburgiem liczne pochwały, m.in. od Fritza Bauera, jednego z nielicznych prokuratorów naprawdę ścigających niemieckich zbrodniarzy - mówi "Wprost" prof. Witold Kulesza. Na pytanie, dlaczego ani Rosjanie, ani Francuzi z Ludwigsburgiem nie współpracowali, prof. Kulesza odpowiada: - Bo oni nie mają tego w zwyczaju.
Prof. Kulesza nadal opowiada się za współpracą z Ludwigsburgiem. W 2005 r. pracownicy IPN otrzymali podpisaną przez niego notatkę służbową, w której apeluje o pomoc dla centrum w Ludwigsburgu "w związku z tendencjami likwidacyjnymi tej instytucji". Innymi słowy, chodziło o wysyłanie do Ludwigsburga jak najwięcej akt. W uznaniu zasług dla polsko-niemieckiej współpracy prof. Kulesza jest często zapraszany do RFN na wykłady, prelekcje, a niedawno został także nagrodzony medalem przyjaźni.
Nie ma winnych!
Naczelnik Antoni Kura z IPN wraz z podległym mu prokuratorem Lucjanem Nowakowskim zwrócili się w kwietniu 2005 r. do ówczesnego prezesa IPN prof. Leona Kieresa o wyjaśnienie, dlaczego przekazywano Niemcom oryginały dokumentów. Na tej podstawie prezes Kieres, a później także wiceprezes Kulesza powołali komisję do zbadania okoliczności utraty dokumentów. Jej wnioski zostały przekazane ministrom sprawiedliwości - najpierw Andrzejowi Kalwasowi (SLD), a później Zbigniewowi Ziobrze (PiS). W piśmie z 5 lipca 2005 r. Kalwas pociesza prezesa IPN, że utrata dokumentów "nie ma miejsca", bo przecież "oryginał akt i dowody rzeczowe (...) podlegają zwrotowi, chyba że organ wysyłający się tego zrzeknie", oraz że "nic nie sprzeciwia się występowaniu o zwrot dokumentów". W równie optymistycznym tonie utrzymane jest pismo ministra Ziobry z 12 stycznia 2006 r. Przy czym minister Ziobro zachęca dodatkowo do "odtwarzania zaginionych dokumentów".
Wszystko wskazuje jednak na to, że dokumenty zostały stracone bezpowrotnie. Na jakąkolwiek prośbę czy sugestię ich zwrotu urzędnicy w Ludwigsburgu najpierw reagowali rozkładaniem rąk, a później zniecierpliwieniem. Na nasze pytania odpowiadają: "Nie piszcie do nas! Akt już w Ludwigsburgu nie ma". A gdzie są, tego nie wiadomo. Dyrektor centrali w Ludwigsburgu dr Joachim Reidel w piśmie do IPN sugeruje, że część akt może się znajdować w Bundesarchiv w Koblencji, Fryburgu lub Berlinie. Część została najprawdopodobniej zniszczona, uległ bowiem przedawnieniu okres ich przechowywania.
- Jeśli w tej sprawie mieliśmy wyłącznie do czynienia z użyczeniem akt dla dobra niemieckiego śledztwa, jak zapewnia centrala w Ludwigsburgu, to czym prędzej należy się zwrócić do strony niemieckiej o ich zwrot. Gdyby strona niemiecka z jakichś powodów zwrotu odmówiła, trzeba wystąpić do sądu o odszkodowanie. Innego wyjścia nie ma - mówi "Wprost" prof. Jan Sandorski.
Nie mając wielu dowodów niemieckich zbrodni, jesteśmy bezradni wobec działań takich osób jak Erika Steinbach, która na równi ze zbrodniami Niemców stawia rzekome polskie zbrodnie dokonywane podczas wysiedleń Niemców. Nie mając dowodów, nie potrafimy się przed takimi zarzutami bronić.
Wielka czystka w archiwach
Sprawa przekazywania Niemcom dokumentacji zbrodni wojennych wyszła na jaw przy okazji 65. rocznicy wybuchu wojny. W 2004 r. ówczesny dyrektor IPN prof. Leon Kieres zwrócił się do podległych mu prokuratorów IPN, by przygotowali raport o stanie śledztw w sprawach zbrodni Wehrmachtu popełnionych we wrześniu 1939 r. I wtedy okazało się, że w tysiącach teczek znajdujących się w archiwach IPN brakuje nie tylko oryginałów zeznań czy zdjęć, ale nawet wiarygodnych kopii tych dokumentów. A bez oryginalnych akt zakończenie spraw, czyli ich umorzenie lub wydanie wyroku skazującego, nie jest możliwe. Jak informuje "Wprost" dr Antoni Kura, naczelnik Wydziału Nadzoru nad Śledztwami Głównej Komisji Ścigania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu, takich niezamkniętych postępowań może być nawet 10 tysięcy. Niektóre z nich są bardzo głośne, na przykład sprawa zbrodni niemieckich popełnionych na terenie obozów Gross-Rosen czy Treblinka. W kilkuset przebadanych dotychczas teczkach znaleziono jedynie adnotację: "wysłane do Ludwigsburga".
Zentrale Stelle der Landesjustizverwaltungen w Ludwigsburgu powstała w listopadzie 1958 r., a jej formalnym celem było archiwizowanie akt pohitlerowskich i przekazywanie ich do odnośnych urzędów prokuratury powszechnej. Choć centrala miała mieć charakter tymczasowy, istnieje do dziś i "stanowi urząd wymiaru sprawiedliwości, działający zgodnie z konstytucją" - jak wynika z wykładni niemieckiego Trybunału Konstytucyjnego.
Już wiosną 1959 r. na prośbę centrali w Ludwigsburgu Główna Komisja Badania Zbrodni Hitlerowskich w Polsce zaczęła przekazywać zawartość polskich archiwów partnerom z RFN. Tylko w latach 1965-1989 Polacy przekazali Niemcom 36 tys. protokołów zeznań, 150 tys. fotografii, kilkadziesiąt tysięcy mikrofilmów i 12 tys. kompletów materiałów z prowadzonych śledztw. W zamian strona polska otrzymała z Ludwigsburga... listę polskich gajowych i leśniczych współpracujących z RSHA (Głównym Urzędem Bezpieczeństwa Rzeszy).
Legalne bezprawie
Prof. Witold Kulesza, dyrektor Głównej Komisji Ścigania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu, twierdzi, że istniała podstawa prawna, by przekazywać Niemcom dokumenty. Tą podstawą było porozumienie podpisane między rządami PRL i RFN, stwierdzające, że dostęp do oryginałów naszych akt potrzebny jest Niemcom do skuteczniejszego ścigania za zbrodnie popełnione na terenie Polski. Prokuratorzy pionu śledczego IPN twierdzą tymczasem, że nie ma śladów podpisania takiego porozumienia między rządami. Zresztą zgoda polskiej strony, zważywszy, że RFN była wtedy krajem wrogim PRL ideowo, politycznie i militarnie, wydaje się czymś kuriozalnym. Opinię tę potwierdza znany prawnik, specjalista od spraw polsko-niemieckich, prof. Jan Sandorski z Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza w Poznaniu. Twierdzi on, że nie było żadnego międzyrządowego porozumienia w tej sprawie.
Otrzymane z Polski dokumenty miały służyć uruchomieniu wewnętrznego śledztwa w centrali w Ludwigsburgu, a ponieważ nie miała ona uprawnień prokuratorskich, wysyłano je później, jako podstawę ewentualnych aktów oskarżenia, do urzędów prokuratury powszechnej w miejscu zamieszkania podejrzanych. Pikanterii sprawie dodaje to, że Ludwigsburg ani razu nie wystąpił do żadnego z polskich poszkodowanych o potwierdzenie zeznań czy chociażby złożenie jakichkolwiek wyjaśnień, nie mówiąc o tym, że po wykorzystaniu materiału dowodowego ani jednego z oryginalnych dokumentów nie zwrócono właścicielowi. Zmarły niedawno tropiciel zbrodni hitlerowskich Szymon Wiesenthal nie mógł zrozumieć, jak to się dzieje, że fotografie esesmanów mordujących Polaków, zarejestrowane w aktach GKBZH, są odnajdywane w niemieckich archiwach.
Osobą, która bezpośrednio decydowała o wysyłaniu akt do Niemiec, był nieżyjący już prof. Czesław Pilichowski, wieloletni prezes komisji. O wysyłce akt wiedziało jednak znacznie więcej osób. Niektóre z nich, choćby obecny wiceprezes IPN prof. Witold Kulesza, uważają, że nic złego się nie stało. Dopiero w styczniu 2005 r., po 46 latach ogołacania polskich zbiorów archiwalnych, ktoś zwrócił na to uwagę.
Polski antystandard
Z punktu widzenia polskiego prawa udostępnianie oryginałów akt - co jest skądinąd złamaniem światowego standardu w wymiarze sprawiedliwości - było nie tylko niedbalstwem, ale wręcz bezprawiem. Naruszeniem prawa było chociażby wysyłanie "stronie trzeciej" zeznań, fotografii i innych materiałów dowodowych bez powiadomienia poszkodowanych - ofiar lub ich rodzin. Tym bardziej że bez oryginałów dokumentów skuteczne domaganie się ukarania sprawców nie jest dziś możliwe. Większości dowodów nie da się odtworzyć, a świadkowie tych zdarzeń przeważnie zmarli. Nie wyjdą więc nigdy na jaw okoliczności zamordowania przez Niemców w lipcu 1942 r. jedenastu Polaków w Dmeninie koło Radomska. Podobnie jak okoliczności rozstrzelania dwudziestu Polaków w Olkuszu (w lipcu 1940 r.), kulisy zbrodni popełnionych w obozie jenieckim w Królewcu czy morderstw dokonanych w latach 1943-1945 przez gestapo w Tucholi. Akta tych i tysięcy innych spraw zostały w latach 70. przekazane w całości do Ludwigsburga. Niemieccy prokuratorzy, mający oryginały dowodów zbrodni, mogli przewlekać śledztwa czy opóźniać składanie wniosków. I to robili.
Można zrozumieć, że w PRL władze państwowe nie troszczyły się o elementarny interes ofiar. Dziwi takie postępowanie w III RP. - Polska może być dumna z tego, co zrobiła; otrzymaliśmy za współpracę z Ludwigsburgiem liczne pochwały, m.in. od Fritza Bauera, jednego z nielicznych prokuratorów naprawdę ścigających niemieckich zbrodniarzy - mówi "Wprost" prof. Witold Kulesza. Na pytanie, dlaczego ani Rosjanie, ani Francuzi z Ludwigsburgiem nie współpracowali, prof. Kulesza odpowiada: - Bo oni nie mają tego w zwyczaju.
Prof. Kulesza nadal opowiada się za współpracą z Ludwigsburgiem. W 2005 r. pracownicy IPN otrzymali podpisaną przez niego notatkę służbową, w której apeluje o pomoc dla centrum w Ludwigsburgu "w związku z tendencjami likwidacyjnymi tej instytucji". Innymi słowy, chodziło o wysyłanie do Ludwigsburga jak najwięcej akt. W uznaniu zasług dla polsko-niemieckiej współpracy prof. Kulesza jest często zapraszany do RFN na wykłady, prelekcje, a niedawno został także nagrodzony medalem przyjaźni.
Nie ma winnych!
Naczelnik Antoni Kura z IPN wraz z podległym mu prokuratorem Lucjanem Nowakowskim zwrócili się w kwietniu 2005 r. do ówczesnego prezesa IPN prof. Leona Kieresa o wyjaśnienie, dlaczego przekazywano Niemcom oryginały dokumentów. Na tej podstawie prezes Kieres, a później także wiceprezes Kulesza powołali komisję do zbadania okoliczności utraty dokumentów. Jej wnioski zostały przekazane ministrom sprawiedliwości - najpierw Andrzejowi Kalwasowi (SLD), a później Zbigniewowi Ziobrze (PiS). W piśmie z 5 lipca 2005 r. Kalwas pociesza prezesa IPN, że utrata dokumentów "nie ma miejsca", bo przecież "oryginał akt i dowody rzeczowe (...) podlegają zwrotowi, chyba że organ wysyłający się tego zrzeknie", oraz że "nic nie sprzeciwia się występowaniu o zwrot dokumentów". W równie optymistycznym tonie utrzymane jest pismo ministra Ziobry z 12 stycznia 2006 r. Przy czym minister Ziobro zachęca dodatkowo do "odtwarzania zaginionych dokumentów".
Wszystko wskazuje jednak na to, że dokumenty zostały stracone bezpowrotnie. Na jakąkolwiek prośbę czy sugestię ich zwrotu urzędnicy w Ludwigsburgu najpierw reagowali rozkładaniem rąk, a później zniecierpliwieniem. Na nasze pytania odpowiadają: "Nie piszcie do nas! Akt już w Ludwigsburgu nie ma". A gdzie są, tego nie wiadomo. Dyrektor centrali w Ludwigsburgu dr Joachim Reidel w piśmie do IPN sugeruje, że część akt może się znajdować w Bundesarchiv w Koblencji, Fryburgu lub Berlinie. Część została najprawdopodobniej zniszczona, uległ bowiem przedawnieniu okres ich przechowywania.
- Jeśli w tej sprawie mieliśmy wyłącznie do czynienia z użyczeniem akt dla dobra niemieckiego śledztwa, jak zapewnia centrala w Ludwigsburgu, to czym prędzej należy się zwrócić do strony niemieckiej o ich zwrot. Gdyby strona niemiecka z jakichś powodów zwrotu odmówiła, trzeba wystąpić do sądu o odszkodowanie. Innego wyjścia nie ma - mówi "Wprost" prof. Jan Sandorski.
Nie mając wielu dowodów niemieckich zbrodni, jesteśmy bezradni wobec działań takich osób jak Erika Steinbach, która na równi ze zbrodniami Niemców stawia rzekome polskie zbrodnie dokonywane podczas wysiedleń Niemców. Nie mając dowodów, nie potrafimy się przed takimi zarzutami bronić.
"
Comments